Halloween to magiczny czas. To jedyny dzień w roku, gdy granica pomiędzy tym co realne a tym co fikcyjne zaciera się. Niezauważalnie, lecz na tle rozlegle by wypuścić w świat wszystkie potworności wcześniej skrywane w mrokach ludzkich umysłów. Halloween, to nie tylko święto zmarłych, nie tylko czas na „cukierek albo psikus” i całonocne domówki doprawione szczyptą potworności. Nic z tych rzeczy.
Halloween to czas strachu. Halloween to czas cierpienia. Halloween to jedyny dzień w roku, gdy możesz zasmakować prawdziwego znaczenia słowa przerażenie…
~*~
„Cmentarze to tylko miejsca.”
Niezależnie od tego co dorośli mówią musisz pamiętać o jednym: „Oni kłamią. Zawsze kłamią”. Cmentarze to nie miejsca. To żywe istoty, które karmią się śmiercią. Gdyby było inaczej jak można wyjaśnić to, że połykają ludzkie szczątki jak dziecko czekoladki Wedla?
Tego feralnego dnia, 31 października, Jamesa Coltona nawiedziło właśnie owe wrażenie jakoby to niepozorne miejsce spoczynku powoli trawiło go. O nie, nie. Skończyło się połykanie i mozolne przeciskanie przez przełyk. W tej chwili bezbronny dwunastolatek, jakim James był, kapał się w kwaśnych sokach trawiennych bestii.
W tej zatrważającej chwili nie zamierzał zagłębiać się w tematy ontologiczne i rozwodzić nad sensem istnienia, lecz nie mógł powstrzymać upartej myśli iż wszyscy ludzie są już martwi w dniu, w którym się narodzili. Narodziny były jedynie pierwszym krokiem w stronę śmierci. Tak pesymistyczne myśli nie były nijak pomocne w tej dramatycznej chwili, ale nie mógł powstrzymać rozszalałej fali złowieszczych scenariuszy napływających do jego bezbronnego umysłu.
– Jamie, Jamie mam coś dla ciebie! – przez spowitą w ciszę ciemność przedarł się przesłodzony, czarujący głos. – Pokaż się, mam dla ciebie niespodziankę. Prezent, Jamie!
Jam zacisnął z całej siły zęby i mocniej przywarł plecami do chłodnej kory drzewa, która boleśnie wżynała mu się w kręgosłup. Strach podpełzł mu do gardła gorzkim strumieniem, po policzkach ciekły gorące łzy. Łzy człowieka, którego świat legł w gruzach. Człowieka, którego najgorszy koszmar chciał obdarować prezentem równie krwawym jak jego bezlitosny uśmiech. Człowieka, który znał datę swej śmierci. 31 października 2015 roku. Ostatni dzień lata, wigilia Samhain, pierwszy i ostatni dzień maskarady…
– Jamie, Jamie! – rozległ się ponownie ten śpiewny głos. Tym razem dało się w nim wyczuć prawdziwie makabryczna nutkę. – I tak mi nie uciekniesz, Jamie. Znajdę cię. Przecież jestem twój. To ty mnie stworzyłeś.
James zacisnął z całej siły zęby. Z oczu bezwiednie zaczęły płynąć mu gorzkie łzy, które wytyczały sobie własne szlaki na jego policzkach.
Jak on pragnął znaleźć się teraz w domu, w ciepłych, opiekuńczych ramionach matki, chciał jeszcze raz zobaczyć uśmiech ojca, gdy żartobliwie tarmosił jego włosy i wtulić się w miękką sierść Makbeta, swego owczarka kanadyjskiego. Lecz to wszystko pozostawało w sferze niedoścignionych marzeń... Wędrowało do teczki „Już nigdy tego nie zrobię”, która szła na dno oceanu, zabierając ze sobą wszystkie niezrealizowane marzenia.
Dziś, na tym cmentarzu, kończyła się droga Jama, a zarazem urywały się wszystkie jego pragnienia. Och, pragnienia. A miał ich tak wiele. Chciał iść na Harvard, zostać pilotem wojskowym, ożenić się z rudowłosą klasową pięknością, Mary Spilsberg, mieć dwoje dzieci, dożyć późnej starości z Mary u boku i odejść we śnie. Czy to naprawdę za wiele?
Najwidoczniej.
– Jamie, Jamie… Widzę cię! – wykrzyknął klown tuż przy jego uchu. James podskoczył jak oparzony i bez zastanowienia rzucił się biegiem przed siebie, przeciskał się pomiędzy drzewami i nagrobkami. Chłodny marmur ocierał się nieprzyjemnie o jego odkryte ramiona. Ale nie zatrzymał się. Ciężkie kroki klowna rozlegały się zastraszająco blisko niego. O Boże wszechmogący, spraw, aby to był tylko sen. Niestety, wszelkie modły Jama zostały zignorowane. Wiedział lepiej niż kiedykolwiek, że wcale nie śni.
– Jamie, wracaj! Chce się tylko pobawić! – głos klowna zmienił się diametralnie. Nie było już w nim ni krzty życzliwości. Przepełniał go jad, który wyżerał duszę Jamesa.
To on go stworzył. Był częścią niego. Nie mógł się go pozbyć. Kumulowany przez lata strach znalazł wreszcie ujście. Dziurę w barierze, przez którą zdołał się przeczołgać. I nikt, a tym bardziej bezbronny, młody chłopiec, nie mógł zrobić nic, aby temu przeciwdziałać.
Nagle James poślizgnął się. Serce w piersi mu zamarło. Widok zbliżającej się do niego ziemi był jak pchnięcie nożem od tyłu. Od początku tego wieczoru wiedział, że nadeszła ostateczna rozgrywka, lecz nie sądził, że skończy w taki sposób. Przez zwykłe niedopatrzenie, niefortunne potknięcie. Już niemal widział białe jak płótno, szorstkie dłonie klowna zaopatrzone w ostre pożółkłe paznokcie. Jego dotyk na swojej skórze, widok krwi wylewającej się z rozoranej skóry.
Nie, nie, nie. Nie mógł tak skończyć. Nie podda się.
Wystawił przed siebie ręce mając nadzieję zamortyzować upadek. Niewiele, ale dało to coś. Przynajmniej nie rozłożył się jak długi pomiędzy nagrobkami… Przełknął gorzką ślinę. Nagrobki. Cmentarz… Cmentarz, który miał się wkrótce stać jego domem.
– Jesteś mój, Jamie – powiedział klown cichym, beznamiętnym głosem przywodzącym na myśl nieboszczyka w trumnie, który niespodziewanie porusza wargami wypowiadając swą pośmiertną litanię.
Z jakiegoś irracjonalnego powodu wyobrażenie przemawiającego trupa wydawało się Jamowi bardzo zabawne. Zaśmiał się cicho, histerycznie i zaraz umilkł. Dźwięk ów przypominał do złudzenia tarcie paznokciami po szkle. Szybko otrząsnął się z natrętnych myśli i zaczął zbierać z ziemi.
Nie musiał spoglądać w tył, aby wiedzieć, że klown jest coraz bliżej z każdą, zmitrężoną przez Jamesa, sekundą.
Wreszcie pozbierał się z ziemi. Wziął krótki, urywany oddech i ruszył biegiem przed siebie. Jedyny cel jaki mu teraz przyświecał to schwytanie jeszcze kilku cennych chwil życia. Nie ważne jakim koszmarem miałby one być. Pragnął oddychać. Jeszcze pięć minut.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Liczył kroki. Nie wiedział nawet do kogo należą. Do niego czy do potwora Halloweenowej nocy.
Kiedyś, niejaki doktor Marchard, jego psychoterapeuta, powiedział mu, że liczenie swoich kroków pomaga ukoić nerwy i odzyskać klarowność myślenia. Jam jednakowoż przypuszczał iż mężczyzna nigdy nie musiał w ciemną noc, gdy na niebie wisiał wątły rogalik księżycowy, uciekać przed swym największym lękiem. Dorośli zawsze udają, że coś wiedzą, a prawda jest taka, że nie mają o niczym pojęcia. Nie wiedzą co przeżywa dziecko siedzące samotnie w ciemnym pokoju zakryte kołdrą po samą głowę. Oni też kiedyś byli dziećmi, ale zdążyli zapomnieć. Za bardzo wczuli się w role odpowiedzialnych opiekunów, na których barkach spoczywa wychowanie potomstwa.
– Jamie, Jamie. Już prawie cię mam! – z głębi wspomnień wynurzył go ten ohydny szczebiot.
James popełnił najgorszy błąd jakiego mógł się dopuścić w tej straszliwej chwili. Obejrzał się przez ramię. Zęby klowna, przypominające do złudzenia szczeki rekina, śmignęły zaraz przy policzku chłopca wyduszając powietrze z jego płuc. Zamiast krzyku z gardła wypłynęło jedynie westchnienie. Nie miał już siły na rozpacz, nie potrafił już dalej uciekać. Uderzył goleniom w nagrobek, ponownie się potknął i rozłożył jak długi na ziemi. Nadzieja uleciała z niego niby powietrze z przekutego balona. Oczami wyobraźni widział makabrycznego klowna, swój największy strach. Wszystko czego kiedykolwiek się bał. Istota obrazująca całe zło jakie skrywa wszechświat nachylała się nad leżącym bezbronnie na ziemi Jamem. Jego ostre, zakrzywione szpony rozorały plecy chłopca. Jam poczuł ciepłą ciecz zalewającą jego skórę i skapującą na ziemię cmentarza.
O tak… James powoli oddawał się we władanie tego miejsca. Z każdą mijającą sekundą zbliżał się do granicy, którą musiał przekroczyć, aby wrócić do miejsca, które dało mu początek. W końcu każdy do niego wraca. Każdy kto się rodzi w końcu wraca do punktu wyjścia, w momencie swojej śmierci. James z zaskoczeniem stwierdził, że jego serce wróciło do normalnego tempa. W piersi narastał mu spokój jakiego nie czuł jeszcze nigdy. Spokój tak dominujący, że niemal mógł zapomnieć o klownie, który z szaleńczym śmiechem tryumfu szarpał mu skórę na plecach. Ale… „niemal”. Pozostawało jeszcze coś co powinien zrobić zanim w pełni postanowi ponieść się tej fali ponętnego spokoju.
Nie mógł pozwolić wygrać tej marze. Nie wiedział skąd wie… Dzieci czasami po prostu wiedzą takie rzeczy. Jeśli pozwoli klownowi, aby rozszarpał na strzępy jego ciało, aby rozsmarował sobie jego krew na twarzy wokół ust zamiast farby…pozwoli mu wygrać. A tego James nie chciał. Musiał coś zrobić… Cokolwiek, aby pokazać monstrum, że się nie poddał, że ma w sobie jeszcze wystarczające pokłady energii, aby sprzeciwić się ucieleśnieniu zła stającemu przed nim i rzucającemu wyzwania.
Jam ostatkiem sił wyciągnął rękę przed siebie. Wbił palce w ziemię z całej siły. Poczuł jak paznokcie mu się łamią, ale nic sobie z tego nie zrobił. Teraz przyświecał mu jedynie jeden cel. Niezbyt dokładnie sprecyzowany, ale jednocześnie jasny niczym latarnia morska świecąca dla okrętu w burzową i ciemną noc.
– Już mnie chcesz opuścić? – przez ciało chłopaka przetoczył się dreszcz obrzydzenia, gdy z ust klowna wypłynęły owe słowa. Ich brzmienie do złudzenia kojarzyło się z krwawym śluzem skapujące na ciała ofiar straszliwej istoty. Nie sposób wytłumaczyć, czym tak naprawdę było. Nie przypominało żadnego wydawanego przez istotę ludzką odgłosu.
Nagle Jam poczuł coś pod palcami. Coś ostrego i ziemnego. Wytrzeszczył oczy, a na jego usta wpłynął szaleńczy uśmiech i… zaczął się śmiać. Nie mógł się opanować. Po prostu otworzył usta i ryknął niepowstrzymanym śmiechem.
– Co cię tak bawi, smarkaczu? – wysyczał potwór wciskając pazury głębiej w skórę na plecach Jama. Ból był ohydny, przejmujący i sprawiał, że chłopiec powoli tracił świadomość i zdolność logicznego myślenia, ale nadal się śmiał i nie przestawał. Nawet, gdy krew chlusnęła mu z ust niekontrolowanym strumieniem. Czuł mrowienie na skórze mające źródło w ranię na plecach, w której makabryczny klown wciąż trzymał swe pazury.
James nagle poczuł się niezwykle… Wyzwolony od bólu, napełniony nową siłą, która niemal go uskrzydlała. Pozbawiony zdolności odczuwania bólu zaczął powoli się podnosić. Zdezorientowane monstrum odsunęło się od niego. Jego szpony wyskoczyły z ciała chłopca z odgłosem podobnym do korka wyskakującego z szampana. Istota nie miała pojęcia jak to możliwe, że mały, dwunastoletni chłopiec, cały skąpany we własnej krwi, który teoretycznie powinien już być martwy wstał jak gdyby nikt nic nie wydając nawet jednego dźwięku będącego potwierdzeniem przeżywanego przez niego cierpienia.
Jam przykurczył ramiona. Po jego plecach płynęły stróżki karmazynowej posoki skapujące na ziemię i tworzące na niej kałużę, w której odbijał się upiorny blask księżyca. On jednak nic już nie czuł. Było mu wszystko jedno.
Wolno, potęgując napięcie, obrócił się. Stanął twarzą w twarz ze swym najgorszym koszmarem, a na jego ustach widniał szeroki uśmiech. Uśmiech tak potworny, że sam król koszmarów odstąpił o krok w tył zdjęty przerażeniem.
James zachichotał niczym szaleniec zapakowany w kaftan bezpieczeństwa, który chwilę wcześniej wymordował całą swoją rodzinę. W dłoni coś ściskał. Niewielki, lśniący przedmiot.
W momencie, gdy klown uświadomił sobie co to jest wytrzeszczył oczy i rzucił się w stronę chłopca. Jam był jednak szybszy. Z prędkością przekraczającą ludzkie wyobrażenia przytknął ostre narzędzie do szyi, wykonując szybkie, precyzyjne nacięcie. Z rany zwolna zaczęła sączyć się krew. Nie była jednak śmiertelna. Monstrum niejako zdawało sobie sprawę, że ofiara się z nim bawi.
– Nie rób tego, mały. Przecież chcesz żyć – głos klowna na powrót stał się do bólu słodki i wyrozumiały.
– I tak byś mnie zabił – te słowa ledwie przecisnęły się przez wyschnięte gardło Jama. – Jestem już martwy. I ty razem ze mną. W końcu jesteśmy złączani, jesteś mną.– wyszeptał po czym nie wąchając się już dłuższej wbił ostrze w swoją szyję. Nagle zmarł z ostrym narzędziem przekłuwającym jego cienką skórę.
Jego oczy rozszerzyły się jak u narkomana. Opuścił rękę z kawałkiem żelastwa, które całe pokryte skorupami krwi upadło w sam środek karmazynowej kałuży.
Jam patrzył. Tylko patrzył.
Z gardła klowna wypłynął krzyk, cierpiętniczy, pełen żałości przemieszanej z wściekłością.
Działo się z nim coś złego. Jego skóra zaczęła topnieć. Dosłownie, ten, potwór, senna mara halloweenowej nocy, istota niosąca jedynie cierpienie i przerażenie, rozpływała się niczym lód wystawiony na intensywne działanie słońca. Z jego kości powoli spływała skóra, ubrania zmatowiały, stwardniały i odpadły do złudzenia przypominając przy tym starą skórę zrzucaną przez węża. Groteskowy uśmiech zmienił się w bezkształtną plamę czerwieni, sztuczny nos odpadł i potoczył się w stronę Jamesa, zatrzymując się tuż przy jego bucie. Z klowna pozostały już prawie wyłącznie same kości. Skóra spłynęła na ziemię tworząc żrącą sadzawkę bulgoczącej substancji o konsystencji budyniu. To co pozostało z przerażającej istoty nadal otwierało szeroko szczęki zaopatrzone w zestaw ostrych kłów, lecz nie wydobywał się już z nich krzyk.
Działo się z nim coś złego. Jego skóra zaczęła topnieć. Dosłownie, ten, potwór, senna mara halloweenowej nocy, istota niosąca jedynie cierpienie i przerażenie, rozpływała się niczym lód wystawiony na intensywne działanie słońca. Z jego kości powoli spływała skóra, ubrania zmatowiały, stwardniały i odpadły do złudzenia przypominając przy tym starą skórę zrzucaną przez węża. Groteskowy uśmiech zmienił się w bezkształtną plamę czerwieni, sztuczny nos odpadł i potoczył się w stronę Jamesa, zatrzymując się tuż przy jego bucie. Z klowna pozostały już prawie wyłącznie same kości. Skóra spłynęła na ziemię tworząc żrącą sadzawkę bulgoczącej substancji o konsystencji budyniu. To co pozostało z przerażającej istoty nadal otwierało szeroko szczęki zaopatrzone w zestaw ostrych kłów, lecz nie wydobywał się już z nich krzyk.
A potem w jednej chwili kości rozpadły się w proch, który wiatr poniósł w górę, w stronę księżyca, którego wygląd kojarzył się z rozszerzonymi w bezlitosnym uśmiechu ustami klowna.
James zachwiał się. Upadł wycieńczony pomiędzy nagrobkami.
A potem się śmiał. Tylko śmiał...