wtorek, 10 listopada 2015

Rozdział pierwszy: Dziewczyna z zielonymi włosami


To coś nie ma kształtu ani imienia, 
ale ktokolwiek tędy przechodzi, ten czuje, 
że się wyłania i idzie za plecami krok w krok, 
niczym rwący potok.
– Tarjei Vesaas

Był blady – chorobliwie blady. Nie posiadał łagodnej, alabastrowej cery nadającej wdzięku i swoistego uroku. On naprawdę, niezaprzeczalnie, w pełnym tego słowa znaczeniu był blady. 
Gdy trzymał w palcach kartkę papier niemalże zlewał się z jego dłonią. I co może jeszcze ciekawsze i ekscentryczne wcale nie należał do albinosów. Mógł się pochwalić nieokiełznaną strzechą kruczoczarnych kosmyków, wyglądających jakby czesał się miotłą, a nie grzebieniem. Oczy – dwa, bezdenne kratery pochłonięte przepastną ciemnością. 
Każdy kto choć raz w nie spojrzał już na zawsze zachowywał to zdarzenie w pamięci. Każdy przypadkowy przechodzień, nauczyciel, sprzedawca w sklepie, taksówkarz czy kasjerka w McDonaldzie. Piękno i mrok ścinały się na granicy tworząc zupełnie nową odmianę makabry i urzeczywistnieni ludzkiego strachu. 
Wypełnione gorzkim cierpieniem oczy dziecka to najgorszy z możliwych doświadczeń życiowych. Prawdziwa gorycz, bezsilna złość, próba pogodzenia się z własnym losem i bezpardonowy wyścig życia ze śmiercią. To nie były oczy piętnastoletniego chłopaka. Było w nich coś upodobniającego go do zaprawionego w boju żołnierza, który na własne oczy widział jak jego rodzinę miny rozdzierają na drobne, nic nieznaczące kawały mięsa, połacie skóry i skrawki ubrań. 
Smukłe, długie palce aż prosiły się o przejechanie po fortepianowych klawiszach z kości słoniowej, lecz ich właściciel wolał wywierać nimi nacisk na ołówkach HB i B4. Miał ostre, zacięte rysy twarzy, które tylko pogłębiały chłód bijący od niego. Sylwetka z podkurczonymi nogami i opartym na kolanach zeszycie, przywodziła na myśl surrealistyczną wizję anioła śmierci, spisującego przyszłe ofiary mrocznego żniwiarza. Nikt by się specjalnie nie zdziwił, gdyby wnet skóra na jego plecach rozwarła się i wysunęły ogromne, czarne skrzydła pokryte pierzastymi piórami.
Jego mimika – delikatnie przygryziona lewa, dolna warga; przymrużone w skupieniu oczy; nosek zmarszczony jakby powietrze rozrzedził wyjątkowo obrzydliwy zapach – były solidnym świadectwem tego iż chłopiec nie ma żadnych problemów z koncentracją i doskonale radzi sobie z wyznaczonym zadaniem. Wcześniejsze testy wykazały również, że ma wysoki poziom IQ, nie stwierdzono żadnych chorób psychicznych (ani podobnych przypadków u przodków), bądź upośledzeń umysłowych. 
Jedynym schorzeniem („niedopatrzeniem boga” – jak mawiała jego matka) jakie kiedykolwiek miał okazję zasmakować była astma. Nie było to rzecz jasna nic poważnego. Rzadko zdarzały mu się problemy z oddychaniem, a jeśli takowa sytuacja akurat zaistniała używał inhalatora. Zawsze pilnował, aby mieć przy sobie lekarstwo, choć od kiedy skończył jedenaście lat ataki miewał wyłącznie w wyjątkowo stresujących sytuacjach jak egzaminy semestralne czy wystąpienia publiczne. To ostatnie skończyło się wraz z popisem sprzed dwóch lat kiedy to deklamując wiersz Sylvii Plath „Godziny poranne” na dniach poetyckich zaciął się w połowie nie mogąc napełnić płuc powietrzem. Zaczął się trząść i rzęzić ze wszystkich sił, starając zaczerpnąć choć odrobinę życiodajnego powietrza. Nie przyniosło to żadnego skutku. Dyrektor szkoły, tęgi Timothy Kenty z wielkimi, okrągłymi okularami, spodniami khaki, cieszący się ogólnym brakiem szacunku i posłuchu pośród uczniów zakompleksiony pięćdziesięciolatek, był tak zaskoczony, że w pierwszej chwili nie pojął, że jego uczeń może umrzeć. Zaraz jednak – gdy nikt nie reagował – zreflektował się i rzucił biegiem w stronę chłopca. Zanim tłuste cielsko Kenty’ego wtoczyło się na scenę wśród trzasków i jęknięć protestu drewnianego podestu, biedak zemdlał z niedotleniania i padł jak kłoda. W porę jednak zadzwoniono po karetkę i ratownikom udało się przywrócić ucznia między żywych.
„On zawsze był dziwakiem, ale to co powiedział, gdy lekarzom udało się go uratować wstrząsnęło chyba wszystkimi, którzy wtedy byli na sali. Podniósł się, z charakterystycznym dla siebie stoickim, graniczącym z absurdem, spokojem, spojrzał na ratownika i z namacalną frustracją wyrzucił z siebie >>Czemu to zrobiliście? Czemu mnie uratowaliście? Życie sprawia mi ból. Przed momentem doznałem chwilowego ukojenia, a teraz cierpienie powróciło. Czemu muszę żyć w tym więzieniu?<< ” – relacjonowała jedna z nauczycielek, w Gimnazjum imienia Prestona Wolfa, w wywiadzie do artykułu mającego ukazać się na łamach gazety Philadelphia Inquirer. W końcu uczeń, który nieomal umarł na deskach sceny jednej z najlepszych szkół w Filadelfii to wprost wyborny temat do małej rubryki poświęconej niewydolności kadry nauczycielskiej.
Po tym incydencie chłopak stał się w szkole czymś egzotycznym, tygrysem w zoo podziwianym na odległość, przez ogromną szybę z pleksiglasu. Dzieci omijały go szerokim łukiem, co jakiś czas zerkając przez ramię czy rzucając ukradkowe spojrzenia. W ich pamięciach na długo wyryły się jego pierwsze słowa po cudownym zmartwychwstaniu. Oddzielony od reszty świata polem siłowym powoli zaczął oswajać się z myślą, że skazano go na samotne podążanie przez korytarze i cele więzienia. Odciął się całkowicie od pozostałych uczniów oraz nauczycieli. 
Z czasem, gdy sprawa przycichła,  przestano zwracać na niego zbytnią uwagę. Stał się zwykłym bezimiennym cieniem snującym się przez korytarze. Nie miał obiekcji co do bycia niewidzialnym. Co więcej, wyjątkowo odpowiadał mu taki układ. Nikt nie rozmawiał z nim, a on nie musiał prowadzić wymuszonej konwersacji.
Wszystko się zmieniło, gdy zaledwie kilka dni po piętnastych urodzinach chłopiec zaczął wysyłać pośrednie sygnały iż dzieje się coś bardzo, bardzo złego. To odmieniło całe jego dotychczasowe życie. I Życie jego bliskich.
Salome Sullivan przeglądała akta Charlie’ego Dandridge, owego feralnego chłopca, na którego życiorys składało się około pięćdziesiąt kartek notatek wcześniejszych psychiatrów, kilkanaście świstków z negatywnym wynikiem na obecność zespołu Asbergera, Tauretta i różnych tym podobnych. Karta pacjenta z udokumentowanym przebiegiem astmy oraz kilkoma pomniejszymi przeziębianiami. Charlie raz chorował na przewlekłe zapalenie ucha, ale doszedł do siebie nie tracąc słuchu, choć czasem skarżył się, że odczuwa wrażenie jakby wata wypełniała mu prawe ucho. Wrażenie szybko mijało, więc można było uznać, że albo chłopak przesadza albo ciężka choroba pozostawiła po sobie plamę nie do zatarcia. Była też i opcja spekulująca o tym iż żaden wcześniejszy czynnik nie ma wpływu na pogłębiającą się głuchotę Charlie’ego. Niemniej jednak była to wyłącznie czcza gadanina. 
Na teście słuchu trzymał się w granicach normy. Miał niewielką wadę wzroku: –0.2 w prawym oku i     –0,25 w lewym. Nie było to jednak, aż tak poważne, aby się na razie tym przejmować. Gdy wada zacznie się pogłębiać będzie trzeba mu sprawić okulary korekcyjne, choć doktor Sullivan bardzo wątpiła iż kiedykolwiek może zajść taka potrzeba. Wada była znikoma, a w jego wieku dużo dzieciaków miewa problemy ze wzrokiem, które zanikają w miarę pięcia się po drabinie rozwoju. A nawet jeśli defekt rozwinie się… Cóż, przypuszczalnie będzie to jeden z jego najmniejszych problemów. 
Jak mawiał jej dziadunio „Jeśli dzieje się coś w twoim mniemaniu bardzo złego to możesz być pewny, że jest wiele rzeczy gorszych”. Doktor Salome Sullivan, wielce oczytana osoba z doktorskim dyplomem i mająca na kącie dwie powieści kryminalne, które osiągnęły zadziwiający – w jej mniemaniu – sukces, była jedną z niewielu osób, które kiedykolwiek zrozumiały sens maksymy dziadka Franklina. Paradoksalnie, ona licealistka z ocenami poniżej średniej, dostrzegała więcej niż jej siostra Lisabell, której stopnie znacznie wykraczały poza przeciętność.  Nikt też nie spodziewał się, że owa leniwa, lekko nierozgarnięta i obdarowana ADHD dziewczynka kiedykolwiek osiągnie tak imponujący sukces. Gdy zdecydowała się pójść na medycynę ludzie z jej miasteczka kręcili głowami z pobłażaniem. Nie wierzyli w nią, a ona chcąc utrzeć im nosa udowodniła, że jeśli się postara jest w stanie osiągnąć wyznaczony przez siebie cel. Co z tego, że ledwo zdała maturę, a jej oceny na studiach wyglądały mniej więcej tak: 3,4,1,3,4,2. Zdała? Zdała. A co więcej była teraz jednym z najbardziej cenionych psychiatrów w Pensylwanii. A jej siostra? Podrzędny chirurg, którego nazwisko zanika w morzu innych lekarzy o tej specjalizacji. Gdy słyszy się nazwisko Sullivan nigdy nie mówią o „Lisabell” a o „rezolutnej pani doktor Salome”, która pomogła już wielu ludziom wydostać się z dna rozpaczy czy wyłowić z oceanu szaleństwa.
Odłożyła zamknięte akta na biurko. Teczka koloru zgniłej pomarańczy uśmiechała się do niej szyderczo. „Ciekawe co na to powiesz, psychiatryczko?” zdawała się mówić. Co ona na to? No właśnie, co ona na to?
Charlie był pierwszym tego typu przypadkiem z jakim się spotkała. Miała na swoim kącie wielu ludzi obarczonych schizofrenią, jednym udało się pomóc innym nie. Lecz Charlie Dandridge… Było w nim coś innego. Przypuszczała, że może być swoiste połączenie schizofrenii paranoidalnej z hebefreniczną. A może nie. Nie potrafiła w tej chwili jednoznacznie zdiagnozować jaka przypadłość mogła gnębić Charliego. Była też opcja, że był całkiem zdrowym chłopakiem, który w dzieciństwie przeżył coś traumatycznego, co odbiło na nim olbrzymie piętno.
Zduszając w zarodku westchnienie, zabębniła skuwką długopisu o blat. 
Charlie nie odrywając ołówka od kartki kątem oka zerknął na swoją nową lekarkę. Ponieważ nie zdradzała żadnych oznak zniecierpliwienia kontynuował pracę, nie zwracając na nią większej uwagi. Lecz w jego pamięci już zdążyła się wyryć specyficzna mimika kobiety. Nie było to zmartwienie, o nie. Coś o wiele poważniejszego, głęboko skrywany dotkliwy ból, rozpacz, która nie przyjmowała określonego kształtu. Po prostu była, naga i bezbronna wystawiona na niszczące działanie żywiołów. 
Charlie nie lubił swoich lekarzy. Każdy obchodził się z nim w podobny sposób jak ze zgniłym jabłkiem z ogrodu Hesperydy. Niby to cenne, ale ani tego zjeść ani sprzedać. W każdym z psychiatrów wyłapał specyficzną nutkę snobizmu i sceptycyzmu. Nie chcieli mu pomóc, chcieli zrobić swoje, zapisać receptę na parę małych, żółtych tabletek i zgarnąć tyle kasy ile się da, specjalnie się nie wysilając. Widział to na pierwszy rzut oka. Ale co do Sullivan nie był pewien. 
Zazwyczaj potrafił rozgryźć człowieka obdarzając go jedynie jednym spojrzeniem. Z nią było inaczej. Niemalże mógł dostrzec zakrywającą jej twarz, groteskową maskę ułożonej kobiety nauki. Skrywała coś pod nią, coś dostępnego wyłącznie dla niej samej. Charlie przypuszczał, że nigdy nie będzie mu dane zajrzeć pod spód. Rzadko można spotkać ludzi o tak złożonej psychice, którzy udają bezdusznych dupków, choć naprawdę są dobrymi, emocjonalnymi ludźmi, którym życie mocno dało w kość.
Doskonale umiał rozpoznać taką osobę, gdyż sam należał do tego, jakże nielicznego, grona. Jeśli miałby oszacować wyniki procentowo stawiałby na nie więcej niż powiedzmy pół procenta ludzkości. Było to jednak, w jego odczuciu, solidne wyolbrzymienie. Może pół procenta Ameryki albo nawet Stanów. Skrywanie swoich emocji pod maską jest sztuką, której tajniki potrafią zgłębić jedynie nieliczni, a jeszcze mniejsza część umie je zastosować i żyć według niepisanych reguł życia człowieka dla którego codzienność jest sceną, na której wystawia jedynie rolę. Wielu tak długo gra, że zaczyna wierzyć w to iż przedstawiane przez nich postacie są realne. Wierzą we własne kłamstwo. Dlatego po uwzględnieniu wszystkich czynników pozostaje niewielki odsetek społeczeństwa, którzy egzystują w sposób zbliżony do Charlie’ego i Salome. 
– Nie będziesz miał nic przeciwko jeśli włączę radio? – zapytała niespodziewanie Salome burząc niezmąconą niczym ciszę.
Charlie uniósł głowę znad szkicownika. Jego ręka przestała pracować. Czarne, bezdenne spojrzenie spoczęło na kobiecie.
– Nie – odparł obojętnym głosem uzupełniając swoją wypowiedź wzruszeniem ramion. Na powrót zaczął kreślić ołówkiem wzory na kartce. – Lubię muzykę. Brzmi inaczej, ciekawie. Wyraża więcej niż słowa. Dźwięk to luksus, a tak niewielu ludzi docenia swój przywilej. To smutne, prawda?
Salome zamrugała zaszokowana. Przeczytała i przeanalizowała skrupulatnie każdą notatkę, którą nakreślili wcześniejsi lekarze Charlie’ego. Z ich relacji wynikało iż sesje przebiegały w schemacie: powitanie, milczenie, rysowanie, pożegnanie. Kobieta nie sądziła, aby tym razem cokolwiek mogło ulec zmianie. Zwłaszcza, że zaraz po tym jak chłopiec zasiadł na wygodnej, pluszowej kanapie w bordowo-czarne pasy, a Salome nakazała mu powiedzieć co go gnębi, wyciągnął szkicownik i kompletnie zatracił się w tworzeniu. Była dobrym psychiatrą, doskonale zdawała sobie z tego sprawę, lecz nie aż tak dobrym. Oprócz siedzenia i bezmyślnego przerzucania notatek w kartotece nie zrobiła nic, aby poczynić jakiekolwiek postępy w sprawie pacjenta. A on nagle sam z siebie się odzywa jak gdyby nigdy nic. 
Nadal nie do końca rozumiejąc co zaszło chwilę temu, doktor Sullivan podniosła się z obrotowego krzesła i w kilku krokach znalazła się przy otwartej szafie. Na jednej z półek stało pokaźnych rozmiarów radio lampowe. 
Cięcia budżetowe, jak często zaśmiewała się jej matka. 
Owe leciwe radio nie było jednak wynikiem braku pieniędzy, lecz sentymentu. Należało do sławetnego dziadunia Franklina, którego cielesna powłoka (aktualnie jedynie kosteczki) spoczywały od prawie jedenastu lat w trumnie, którą zakopano cztery metry pod ziemią na cmentarzu Silent Rose.  Gdzie wywędrowała jego dusza? To na razie nie dane było jej się dowiedzieć. Może jednak kiedyś, gdy i na nią przyjdzie pora, przejdzie przez świetliste bramy i zobaczy po drugiej stronie kochanego dziadka, jedyną osobą na świecie, która kiedykolwiek naprawdę w nią wierzyła.
Salome nie była katoliczką, ale wierzyła w to, że po ziemskim życiu jest coś dalej. Śmierć jest tylko początkiem prawdziwego życia. W końcu każda istota ludzka musiała w coś wierzyć, bez wiary przestaje się być człowiekiem. Ona nas kształtuje, to dzięki niej jesteśmy tym kim jesteśmy. 
Pokręciła chwilę gałką, aby złapać stację, na której wciąż nie puszczają reklam informujących o wyprzedaży kosiarek Briggs & Stratton oraz zniewalającemu działaniu środków na erekcję. Wreszcie znalazła falę aktualnie okupowaną przez starą jak świat piosenkę country Dona McLeana Everybody loves me, baby. Salome pamiętała jak tańczyła do niej w licealnych czasach w trakcie imprez w stodołach. 
Wróciła na miejsce i rozsiadła się wygodnie. Bezwiednie poczęła wybijać nogą rytm. Wnet Charlie poderwał głowę, a ołówek wypadł mu z dłoni, zderzył się z linoleum i potoczył się po podłodze, aż do nogi Salome obutej w czarne, profesjonalne szpilki. Kobieta powędrowała spojrzeniem ku twarzy chłopca. Serce mocniej jej zabiło, gdy ujrzała w pełnej okazałości dwie czarne dziury, studnie bez dna, które sięgały do umysłu człowieka, wabiły go złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Czuła to przyciąganie, słyszała w głowie głos nakazujący mózgowi zaprzestania pracy, oddania się w ręce pięknej, niezbadanej, nieco niepokojącej ciemności, w której głębi krył się spokój. Jak śmierć, przemknęło jej przez myśl. 
Raptownie Charlie urwał kontakt wzrokowy kierując spojrzenie na trzymany w dłoniach szkicownik. W radiu coś zarzęziło, strzeliło po czym zamilkło. Salome mrugnęła zdezorientowana. 
Co zdarzyło się chwilę temu? 
– Skończyłem – wyszeptał półgłosem chłopak wyciągając w stronę pani doktor wykonany rysunek. 
Kobieta, nadal lekko zaszokowana rozwojem wypadków przyjęła szkicownik. Zaparło jej dech w piersi. Charlie niedługo kończył dopiero szesnaście lat, a jego rysunek był taki… dojrzały. Przedstawiał twarz młodej dziewczyny, mogącej mieć nie więcej niż osiemnaście lat, z idealnymi rysami, oczami żywo wpatrującymi się w Salome i ustami sprawiającymi wrażenie jakoby zaraz miały się otworzyć i wygłosić litanię po Francusku. Jej twarz otaczały jasne włosy w niektórych momentach muśnięte zielenią. Gdy skończyła zachwycać się walorami artystycznymi pracy przełączyła mózg w funkcję „praca”. Charlie nie narysował tej dziewczyny bez powodu. Coś musiało się pod tym kryć, a jej zadaniem było dowiedzieć się co takiego.
– Gdzie nauczyłeś się tak rysować? – padło pierwsze pytanie mające być delikatnym wstępem do dyskusji.
Charlie nie zamierzał jednak odpowiadać. Wzruszył jedynie ramionami i przez następne kilkanaście minut panowała nużąca cisza. Można było odnieść wrażenie iż powietrze zgęstniało.
– Naprawdę piękny rysunek – brnęła dalej Salome, choć czuła powoli zaciskającą się pętle na szyi. W tym chłopcu było coś prawdziwie niepokojącego. Była lekarzem i spotkała już wielu szaleńców, lecz chyba po raz pierwszy w całej swojej karierze poczuła prawdziwy przypływ strachu. – Zechcesz mi wyjawić kogo przedstawia?
Charlie zrobił gwałtowny ruch głową przez co Salome omal nie podskoczyła. Musiała zachować zimną krew. Do cholery, była psychiatrą. Powinna zachowywać się jak zawodowiec. Ten chłopiec nic jej nie może zrobić. A nawet jeśli zdarzyłoby się coś niepożądanego pokój dalej rezydował jej narzeczony. Najcichszy jęk zwabiłby go do pokoju.
– Dziewczyna z zielonymi włosami – powiedział równie cicho jak poprzednim razem. Ten wyregulowany szept doprawiał jedynie niezbyt wesołą atmosferę. – Ona przychodzi do mnie we śnie i mówi, że muszę zacząć wszystko od początku. 
Salome wzięła głęboki oddech. Pierwszą jej myślą po oświadczeniu Charlie’ego było „Prosta sprawa”… Lecz, gdy rodzice przyszli po syna i zabrali go do domu umawiając się jednocześnie na następną wizytę, doznała przemożonego pragnienia jak najszybszej ucieczki z tego miejsca. Chwile rozważała nawet odmówienie ponownego spotkania z dzieckiem Dandridge’ów. Nie zrobiła tego jednak. 
Leżąc wieczorem w łóżku, przy boku Louisa, przez jej głową przefrunęła myśl iż bardzo źle postąpiła zgadzając się prowadzić sprawę Charlie’ego. Odczuwała prawdziwą, gryzącą trwogę iż przyjdzie jej zapłacić za podejmowanie zbyt pochopnych decyzji. 



Rozdział jest nudny jak falki z olejem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale musiałam wam na początek przybliżyć postać głównego bohatera i istotę problemów z jakimi będzie się zmagał. Musiałam też przedstawić trochę Salome, która choć nie będzie główną postacią będzie miała dość istotne znaczenie dla całej historii. Myślę, że następny rozdział też nie dostarczy wam emocji. Będę powoli wdrażać was w świat w jakim żyje Charlie, bo nie chciałabym skakać od razu na głęboką wodę. Istnieje ryzyko utonięcia. 
Następny rozdział postaram się dodać dokładnie za miesięcy, ale nie wiem jak to wyjdzie w praktyce. Jeszcze nie zaczęłam go pisać, a chciałabym, żeby był konkretny. :) Na razie mój mózg odparowuje po matmie (a to mu może trochę zająć). I muszę też zabrać się za pisanie tekstu na konkurs, co znów zabierze mi czasu. (Po co ja, do cholery, zapisałam się na tą olimpiadę z filozofii?! %$^#**%$#$%). Także, tym pokrętnym tłumaczeniem chcę orzec: mogą pojawić się opóźnienia. (trzymajcie kciuki, oby nie!). 
Pomimo iż pojawiało się tu parę drastycznych zmian w ciągu ostatnich tygodni jestem w punkcie wyjścia... Nie wiem czy to dobrze, ale mnie pasuje. :> Dziękuję za wszystkie wasze komentarze, pod prologiem, pod klownem i pod wszystkim ^^ To bardzo motywuje do działania. 
Muszę do niektórych (czyt. do prawie wszystkich) podskoczyć z komentarzem, bo przeczytane już mam, ale w mózgu mam same iksy i igreki i pisanie komentarzy w takim stanie idzie mi opornie. Ale, nie martwcie się, do każdego w końcu dotrę :3