środa, 16 grudnia 2015

Puk, puk w drzwiczki stuka Puk


Ostatnio miałam mały zatarg z takim jednym zgryźliwym i złośliwym skrzatem kleptomanem. Zażarcie się broniłam, ale niestety zdołał mi ukraść wenę i czas, które jednak mam nadzieje odzyskać wkrótce. Zgłosiłam już to karygodne wykroczenie Pukowej Policji i już ściga nieokrzesanego pobratymce. Także za kilka dni spodziewajcie się mnie z komentarzem u ciebie, a za max. tydzień z rozdziałem. ;)
Jeśli jednak wena pozostanie wciąż nieosiągalna to moje pytanie brzmi czy chciałybyście żebym wstawiła świątecznego one-shota? Mam coś tam naskrobane. To tekst sprzed paru lat, ale chyba nie jest taki zły. :3

Buziaki, wasza Alessa :*



wtorek, 10 listopada 2015

Rozdział pierwszy: Dziewczyna z zielonymi włosami


To coś nie ma kształtu ani imienia, 
ale ktokolwiek tędy przechodzi, ten czuje, 
że się wyłania i idzie za plecami krok w krok, 
niczym rwący potok.
– Tarjei Vesaas

Był blady – chorobliwie blady. Nie posiadał łagodnej, alabastrowej cery nadającej wdzięku i swoistego uroku. On naprawdę, niezaprzeczalnie, w pełnym tego słowa znaczeniu był blady. 
Gdy trzymał w palcach kartkę papier niemalże zlewał się z jego dłonią. I co może jeszcze ciekawsze i ekscentryczne wcale nie należał do albinosów. Mógł się pochwalić nieokiełznaną strzechą kruczoczarnych kosmyków, wyglądających jakby czesał się miotłą, a nie grzebieniem. Oczy – dwa, bezdenne kratery pochłonięte przepastną ciemnością. 
Każdy kto choć raz w nie spojrzał już na zawsze zachowywał to zdarzenie w pamięci. Każdy przypadkowy przechodzień, nauczyciel, sprzedawca w sklepie, taksówkarz czy kasjerka w McDonaldzie. Piękno i mrok ścinały się na granicy tworząc zupełnie nową odmianę makabry i urzeczywistnieni ludzkiego strachu. 
Wypełnione gorzkim cierpieniem oczy dziecka to najgorszy z możliwych doświadczeń życiowych. Prawdziwa gorycz, bezsilna złość, próba pogodzenia się z własnym losem i bezpardonowy wyścig życia ze śmiercią. To nie były oczy piętnastoletniego chłopaka. Było w nich coś upodobniającego go do zaprawionego w boju żołnierza, który na własne oczy widział jak jego rodzinę miny rozdzierają na drobne, nic nieznaczące kawały mięsa, połacie skóry i skrawki ubrań. 
Smukłe, długie palce aż prosiły się o przejechanie po fortepianowych klawiszach z kości słoniowej, lecz ich właściciel wolał wywierać nimi nacisk na ołówkach HB i B4. Miał ostre, zacięte rysy twarzy, które tylko pogłębiały chłód bijący od niego. Sylwetka z podkurczonymi nogami i opartym na kolanach zeszycie, przywodziła na myśl surrealistyczną wizję anioła śmierci, spisującego przyszłe ofiary mrocznego żniwiarza. Nikt by się specjalnie nie zdziwił, gdyby wnet skóra na jego plecach rozwarła się i wysunęły ogromne, czarne skrzydła pokryte pierzastymi piórami.
Jego mimika – delikatnie przygryziona lewa, dolna warga; przymrużone w skupieniu oczy; nosek zmarszczony jakby powietrze rozrzedził wyjątkowo obrzydliwy zapach – były solidnym świadectwem tego iż chłopiec nie ma żadnych problemów z koncentracją i doskonale radzi sobie z wyznaczonym zadaniem. Wcześniejsze testy wykazały również, że ma wysoki poziom IQ, nie stwierdzono żadnych chorób psychicznych (ani podobnych przypadków u przodków), bądź upośledzeń umysłowych. 
Jedynym schorzeniem („niedopatrzeniem boga” – jak mawiała jego matka) jakie kiedykolwiek miał okazję zasmakować była astma. Nie było to rzecz jasna nic poważnego. Rzadko zdarzały mu się problemy z oddychaniem, a jeśli takowa sytuacja akurat zaistniała używał inhalatora. Zawsze pilnował, aby mieć przy sobie lekarstwo, choć od kiedy skończył jedenaście lat ataki miewał wyłącznie w wyjątkowo stresujących sytuacjach jak egzaminy semestralne czy wystąpienia publiczne. To ostatnie skończyło się wraz z popisem sprzed dwóch lat kiedy to deklamując wiersz Sylvii Plath „Godziny poranne” na dniach poetyckich zaciął się w połowie nie mogąc napełnić płuc powietrzem. Zaczął się trząść i rzęzić ze wszystkich sił, starając zaczerpnąć choć odrobinę życiodajnego powietrza. Nie przyniosło to żadnego skutku. Dyrektor szkoły, tęgi Timothy Kenty z wielkimi, okrągłymi okularami, spodniami khaki, cieszący się ogólnym brakiem szacunku i posłuchu pośród uczniów zakompleksiony pięćdziesięciolatek, był tak zaskoczony, że w pierwszej chwili nie pojął, że jego uczeń może umrzeć. Zaraz jednak – gdy nikt nie reagował – zreflektował się i rzucił biegiem w stronę chłopca. Zanim tłuste cielsko Kenty’ego wtoczyło się na scenę wśród trzasków i jęknięć protestu drewnianego podestu, biedak zemdlał z niedotleniania i padł jak kłoda. W porę jednak zadzwoniono po karetkę i ratownikom udało się przywrócić ucznia między żywych.
„On zawsze był dziwakiem, ale to co powiedział, gdy lekarzom udało się go uratować wstrząsnęło chyba wszystkimi, którzy wtedy byli na sali. Podniósł się, z charakterystycznym dla siebie stoickim, graniczącym z absurdem, spokojem, spojrzał na ratownika i z namacalną frustracją wyrzucił z siebie >>Czemu to zrobiliście? Czemu mnie uratowaliście? Życie sprawia mi ból. Przed momentem doznałem chwilowego ukojenia, a teraz cierpienie powróciło. Czemu muszę żyć w tym więzieniu?<< ” – relacjonowała jedna z nauczycielek, w Gimnazjum imienia Prestona Wolfa, w wywiadzie do artykułu mającego ukazać się na łamach gazety Philadelphia Inquirer. W końcu uczeń, który nieomal umarł na deskach sceny jednej z najlepszych szkół w Filadelfii to wprost wyborny temat do małej rubryki poświęconej niewydolności kadry nauczycielskiej.
Po tym incydencie chłopak stał się w szkole czymś egzotycznym, tygrysem w zoo podziwianym na odległość, przez ogromną szybę z pleksiglasu. Dzieci omijały go szerokim łukiem, co jakiś czas zerkając przez ramię czy rzucając ukradkowe spojrzenia. W ich pamięciach na długo wyryły się jego pierwsze słowa po cudownym zmartwychwstaniu. Oddzielony od reszty świata polem siłowym powoli zaczął oswajać się z myślą, że skazano go na samotne podążanie przez korytarze i cele więzienia. Odciął się całkowicie od pozostałych uczniów oraz nauczycieli. 
Z czasem, gdy sprawa przycichła,  przestano zwracać na niego zbytnią uwagę. Stał się zwykłym bezimiennym cieniem snującym się przez korytarze. Nie miał obiekcji co do bycia niewidzialnym. Co więcej, wyjątkowo odpowiadał mu taki układ. Nikt nie rozmawiał z nim, a on nie musiał prowadzić wymuszonej konwersacji.
Wszystko się zmieniło, gdy zaledwie kilka dni po piętnastych urodzinach chłopiec zaczął wysyłać pośrednie sygnały iż dzieje się coś bardzo, bardzo złego. To odmieniło całe jego dotychczasowe życie. I Życie jego bliskich.
Salome Sullivan przeglądała akta Charlie’ego Dandridge, owego feralnego chłopca, na którego życiorys składało się około pięćdziesiąt kartek notatek wcześniejszych psychiatrów, kilkanaście świstków z negatywnym wynikiem na obecność zespołu Asbergera, Tauretta i różnych tym podobnych. Karta pacjenta z udokumentowanym przebiegiem astmy oraz kilkoma pomniejszymi przeziębianiami. Charlie raz chorował na przewlekłe zapalenie ucha, ale doszedł do siebie nie tracąc słuchu, choć czasem skarżył się, że odczuwa wrażenie jakby wata wypełniała mu prawe ucho. Wrażenie szybko mijało, więc można było uznać, że albo chłopak przesadza albo ciężka choroba pozostawiła po sobie plamę nie do zatarcia. Była też i opcja spekulująca o tym iż żaden wcześniejszy czynnik nie ma wpływu na pogłębiającą się głuchotę Charlie’ego. Niemniej jednak była to wyłącznie czcza gadanina. 
Na teście słuchu trzymał się w granicach normy. Miał niewielką wadę wzroku: –0.2 w prawym oku i     –0,25 w lewym. Nie było to jednak, aż tak poważne, aby się na razie tym przejmować. Gdy wada zacznie się pogłębiać będzie trzeba mu sprawić okulary korekcyjne, choć doktor Sullivan bardzo wątpiła iż kiedykolwiek może zajść taka potrzeba. Wada była znikoma, a w jego wieku dużo dzieciaków miewa problemy ze wzrokiem, które zanikają w miarę pięcia się po drabinie rozwoju. A nawet jeśli defekt rozwinie się… Cóż, przypuszczalnie będzie to jeden z jego najmniejszych problemów. 
Jak mawiał jej dziadunio „Jeśli dzieje się coś w twoim mniemaniu bardzo złego to możesz być pewny, że jest wiele rzeczy gorszych”. Doktor Salome Sullivan, wielce oczytana osoba z doktorskim dyplomem i mająca na kącie dwie powieści kryminalne, które osiągnęły zadziwiający – w jej mniemaniu – sukces, była jedną z niewielu osób, które kiedykolwiek zrozumiały sens maksymy dziadka Franklina. Paradoksalnie, ona licealistka z ocenami poniżej średniej, dostrzegała więcej niż jej siostra Lisabell, której stopnie znacznie wykraczały poza przeciętność.  Nikt też nie spodziewał się, że owa leniwa, lekko nierozgarnięta i obdarowana ADHD dziewczynka kiedykolwiek osiągnie tak imponujący sukces. Gdy zdecydowała się pójść na medycynę ludzie z jej miasteczka kręcili głowami z pobłażaniem. Nie wierzyli w nią, a ona chcąc utrzeć im nosa udowodniła, że jeśli się postara jest w stanie osiągnąć wyznaczony przez siebie cel. Co z tego, że ledwo zdała maturę, a jej oceny na studiach wyglądały mniej więcej tak: 3,4,1,3,4,2. Zdała? Zdała. A co więcej była teraz jednym z najbardziej cenionych psychiatrów w Pensylwanii. A jej siostra? Podrzędny chirurg, którego nazwisko zanika w morzu innych lekarzy o tej specjalizacji. Gdy słyszy się nazwisko Sullivan nigdy nie mówią o „Lisabell” a o „rezolutnej pani doktor Salome”, która pomogła już wielu ludziom wydostać się z dna rozpaczy czy wyłowić z oceanu szaleństwa.
Odłożyła zamknięte akta na biurko. Teczka koloru zgniłej pomarańczy uśmiechała się do niej szyderczo. „Ciekawe co na to powiesz, psychiatryczko?” zdawała się mówić. Co ona na to? No właśnie, co ona na to?
Charlie był pierwszym tego typu przypadkiem z jakim się spotkała. Miała na swoim kącie wielu ludzi obarczonych schizofrenią, jednym udało się pomóc innym nie. Lecz Charlie Dandridge… Było w nim coś innego. Przypuszczała, że może być swoiste połączenie schizofrenii paranoidalnej z hebefreniczną. A może nie. Nie potrafiła w tej chwili jednoznacznie zdiagnozować jaka przypadłość mogła gnębić Charliego. Była też opcja, że był całkiem zdrowym chłopakiem, który w dzieciństwie przeżył coś traumatycznego, co odbiło na nim olbrzymie piętno.
Zduszając w zarodku westchnienie, zabębniła skuwką długopisu o blat. 
Charlie nie odrywając ołówka od kartki kątem oka zerknął na swoją nową lekarkę. Ponieważ nie zdradzała żadnych oznak zniecierpliwienia kontynuował pracę, nie zwracając na nią większej uwagi. Lecz w jego pamięci już zdążyła się wyryć specyficzna mimika kobiety. Nie było to zmartwienie, o nie. Coś o wiele poważniejszego, głęboko skrywany dotkliwy ból, rozpacz, która nie przyjmowała określonego kształtu. Po prostu była, naga i bezbronna wystawiona na niszczące działanie żywiołów. 
Charlie nie lubił swoich lekarzy. Każdy obchodził się z nim w podobny sposób jak ze zgniłym jabłkiem z ogrodu Hesperydy. Niby to cenne, ale ani tego zjeść ani sprzedać. W każdym z psychiatrów wyłapał specyficzną nutkę snobizmu i sceptycyzmu. Nie chcieli mu pomóc, chcieli zrobić swoje, zapisać receptę na parę małych, żółtych tabletek i zgarnąć tyle kasy ile się da, specjalnie się nie wysilając. Widział to na pierwszy rzut oka. Ale co do Sullivan nie był pewien. 
Zazwyczaj potrafił rozgryźć człowieka obdarzając go jedynie jednym spojrzeniem. Z nią było inaczej. Niemalże mógł dostrzec zakrywającą jej twarz, groteskową maskę ułożonej kobiety nauki. Skrywała coś pod nią, coś dostępnego wyłącznie dla niej samej. Charlie przypuszczał, że nigdy nie będzie mu dane zajrzeć pod spód. Rzadko można spotkać ludzi o tak złożonej psychice, którzy udają bezdusznych dupków, choć naprawdę są dobrymi, emocjonalnymi ludźmi, którym życie mocno dało w kość.
Doskonale umiał rozpoznać taką osobę, gdyż sam należał do tego, jakże nielicznego, grona. Jeśli miałby oszacować wyniki procentowo stawiałby na nie więcej niż powiedzmy pół procenta ludzkości. Było to jednak, w jego odczuciu, solidne wyolbrzymienie. Może pół procenta Ameryki albo nawet Stanów. Skrywanie swoich emocji pod maską jest sztuką, której tajniki potrafią zgłębić jedynie nieliczni, a jeszcze mniejsza część umie je zastosować i żyć według niepisanych reguł życia człowieka dla którego codzienność jest sceną, na której wystawia jedynie rolę. Wielu tak długo gra, że zaczyna wierzyć w to iż przedstawiane przez nich postacie są realne. Wierzą we własne kłamstwo. Dlatego po uwzględnieniu wszystkich czynników pozostaje niewielki odsetek społeczeństwa, którzy egzystują w sposób zbliżony do Charlie’ego i Salome. 
– Nie będziesz miał nic przeciwko jeśli włączę radio? – zapytała niespodziewanie Salome burząc niezmąconą niczym ciszę.
Charlie uniósł głowę znad szkicownika. Jego ręka przestała pracować. Czarne, bezdenne spojrzenie spoczęło na kobiecie.
– Nie – odparł obojętnym głosem uzupełniając swoją wypowiedź wzruszeniem ramion. Na powrót zaczął kreślić ołówkiem wzory na kartce. – Lubię muzykę. Brzmi inaczej, ciekawie. Wyraża więcej niż słowa. Dźwięk to luksus, a tak niewielu ludzi docenia swój przywilej. To smutne, prawda?
Salome zamrugała zaszokowana. Przeczytała i przeanalizowała skrupulatnie każdą notatkę, którą nakreślili wcześniejsi lekarze Charlie’ego. Z ich relacji wynikało iż sesje przebiegały w schemacie: powitanie, milczenie, rysowanie, pożegnanie. Kobieta nie sądziła, aby tym razem cokolwiek mogło ulec zmianie. Zwłaszcza, że zaraz po tym jak chłopiec zasiadł na wygodnej, pluszowej kanapie w bordowo-czarne pasy, a Salome nakazała mu powiedzieć co go gnębi, wyciągnął szkicownik i kompletnie zatracił się w tworzeniu. Była dobrym psychiatrą, doskonale zdawała sobie z tego sprawę, lecz nie aż tak dobrym. Oprócz siedzenia i bezmyślnego przerzucania notatek w kartotece nie zrobiła nic, aby poczynić jakiekolwiek postępy w sprawie pacjenta. A on nagle sam z siebie się odzywa jak gdyby nigdy nic. 
Nadal nie do końca rozumiejąc co zaszło chwilę temu, doktor Sullivan podniosła się z obrotowego krzesła i w kilku krokach znalazła się przy otwartej szafie. Na jednej z półek stało pokaźnych rozmiarów radio lampowe. 
Cięcia budżetowe, jak często zaśmiewała się jej matka. 
Owe leciwe radio nie było jednak wynikiem braku pieniędzy, lecz sentymentu. Należało do sławetnego dziadunia Franklina, którego cielesna powłoka (aktualnie jedynie kosteczki) spoczywały od prawie jedenastu lat w trumnie, którą zakopano cztery metry pod ziemią na cmentarzu Silent Rose.  Gdzie wywędrowała jego dusza? To na razie nie dane było jej się dowiedzieć. Może jednak kiedyś, gdy i na nią przyjdzie pora, przejdzie przez świetliste bramy i zobaczy po drugiej stronie kochanego dziadka, jedyną osobą na świecie, która kiedykolwiek naprawdę w nią wierzyła.
Salome nie była katoliczką, ale wierzyła w to, że po ziemskim życiu jest coś dalej. Śmierć jest tylko początkiem prawdziwego życia. W końcu każda istota ludzka musiała w coś wierzyć, bez wiary przestaje się być człowiekiem. Ona nas kształtuje, to dzięki niej jesteśmy tym kim jesteśmy. 
Pokręciła chwilę gałką, aby złapać stację, na której wciąż nie puszczają reklam informujących o wyprzedaży kosiarek Briggs & Stratton oraz zniewalającemu działaniu środków na erekcję. Wreszcie znalazła falę aktualnie okupowaną przez starą jak świat piosenkę country Dona McLeana Everybody loves me, baby. Salome pamiętała jak tańczyła do niej w licealnych czasach w trakcie imprez w stodołach. 
Wróciła na miejsce i rozsiadła się wygodnie. Bezwiednie poczęła wybijać nogą rytm. Wnet Charlie poderwał głowę, a ołówek wypadł mu z dłoni, zderzył się z linoleum i potoczył się po podłodze, aż do nogi Salome obutej w czarne, profesjonalne szpilki. Kobieta powędrowała spojrzeniem ku twarzy chłopca. Serce mocniej jej zabiło, gdy ujrzała w pełnej okazałości dwie czarne dziury, studnie bez dna, które sięgały do umysłu człowieka, wabiły go złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Czuła to przyciąganie, słyszała w głowie głos nakazujący mózgowi zaprzestania pracy, oddania się w ręce pięknej, niezbadanej, nieco niepokojącej ciemności, w której głębi krył się spokój. Jak śmierć, przemknęło jej przez myśl. 
Raptownie Charlie urwał kontakt wzrokowy kierując spojrzenie na trzymany w dłoniach szkicownik. W radiu coś zarzęziło, strzeliło po czym zamilkło. Salome mrugnęła zdezorientowana. 
Co zdarzyło się chwilę temu? 
– Skończyłem – wyszeptał półgłosem chłopak wyciągając w stronę pani doktor wykonany rysunek. 
Kobieta, nadal lekko zaszokowana rozwojem wypadków przyjęła szkicownik. Zaparło jej dech w piersi. Charlie niedługo kończył dopiero szesnaście lat, a jego rysunek był taki… dojrzały. Przedstawiał twarz młodej dziewczyny, mogącej mieć nie więcej niż osiemnaście lat, z idealnymi rysami, oczami żywo wpatrującymi się w Salome i ustami sprawiającymi wrażenie jakoby zaraz miały się otworzyć i wygłosić litanię po Francusku. Jej twarz otaczały jasne włosy w niektórych momentach muśnięte zielenią. Gdy skończyła zachwycać się walorami artystycznymi pracy przełączyła mózg w funkcję „praca”. Charlie nie narysował tej dziewczyny bez powodu. Coś musiało się pod tym kryć, a jej zadaniem było dowiedzieć się co takiego.
– Gdzie nauczyłeś się tak rysować? – padło pierwsze pytanie mające być delikatnym wstępem do dyskusji.
Charlie nie zamierzał jednak odpowiadać. Wzruszył jedynie ramionami i przez następne kilkanaście minut panowała nużąca cisza. Można było odnieść wrażenie iż powietrze zgęstniało.
– Naprawdę piękny rysunek – brnęła dalej Salome, choć czuła powoli zaciskającą się pętle na szyi. W tym chłopcu było coś prawdziwie niepokojącego. Była lekarzem i spotkała już wielu szaleńców, lecz chyba po raz pierwszy w całej swojej karierze poczuła prawdziwy przypływ strachu. – Zechcesz mi wyjawić kogo przedstawia?
Charlie zrobił gwałtowny ruch głową przez co Salome omal nie podskoczyła. Musiała zachować zimną krew. Do cholery, była psychiatrą. Powinna zachowywać się jak zawodowiec. Ten chłopiec nic jej nie może zrobić. A nawet jeśli zdarzyłoby się coś niepożądanego pokój dalej rezydował jej narzeczony. Najcichszy jęk zwabiłby go do pokoju.
– Dziewczyna z zielonymi włosami – powiedział równie cicho jak poprzednim razem. Ten wyregulowany szept doprawiał jedynie niezbyt wesołą atmosferę. – Ona przychodzi do mnie we śnie i mówi, że muszę zacząć wszystko od początku. 
Salome wzięła głęboki oddech. Pierwszą jej myślą po oświadczeniu Charlie’ego było „Prosta sprawa”… Lecz, gdy rodzice przyszli po syna i zabrali go do domu umawiając się jednocześnie na następną wizytę, doznała przemożonego pragnienia jak najszybszej ucieczki z tego miejsca. Chwile rozważała nawet odmówienie ponownego spotkania z dzieckiem Dandridge’ów. Nie zrobiła tego jednak. 
Leżąc wieczorem w łóżku, przy boku Louisa, przez jej głową przefrunęła myśl iż bardzo źle postąpiła zgadzając się prowadzić sprawę Charlie’ego. Odczuwała prawdziwą, gryzącą trwogę iż przyjdzie jej zapłacić za podejmowanie zbyt pochopnych decyzji. 



Rozdział jest nudny jak falki z olejem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale musiałam wam na początek przybliżyć postać głównego bohatera i istotę problemów z jakimi będzie się zmagał. Musiałam też przedstawić trochę Salome, która choć nie będzie główną postacią będzie miała dość istotne znaczenie dla całej historii. Myślę, że następny rozdział też nie dostarczy wam emocji. Będę powoli wdrażać was w świat w jakim żyje Charlie, bo nie chciałabym skakać od razu na głęboką wodę. Istnieje ryzyko utonięcia. 
Następny rozdział postaram się dodać dokładnie za miesięcy, ale nie wiem jak to wyjdzie w praktyce. Jeszcze nie zaczęłam go pisać, a chciałabym, żeby był konkretny. :) Na razie mój mózg odparowuje po matmie (a to mu może trochę zająć). I muszę też zabrać się za pisanie tekstu na konkurs, co znów zabierze mi czasu. (Po co ja, do cholery, zapisałam się na tą olimpiadę z filozofii?! %$^#**%$#$%). Także, tym pokrętnym tłumaczeniem chcę orzec: mogą pojawić się opóźnienia. (trzymajcie kciuki, oby nie!). 
Pomimo iż pojawiało się tu parę drastycznych zmian w ciągu ostatnich tygodni jestem w punkcie wyjścia... Nie wiem czy to dobrze, ale mnie pasuje. :> Dziękuję za wszystkie wasze komentarze, pod prologiem, pod klownem i pod wszystkim ^^ To bardzo motywuje do działania. 
Muszę do niektórych (czyt. do prawie wszystkich) podskoczyć z komentarzem, bo przeczytane już mam, ale w mózgu mam same iksy i igreki i pisanie komentarzy w takim stanie idzie mi opornie. Ale, nie martwcie się, do każdego w końcu dotrę :3

środa, 28 października 2015

Klown

Od autora:
Hej ludzie z blogowego świata :) Wiem, że obiecywałam rozdział (jak zwykle nie dotrzymuję słowa). Okazało się, że poprawianie zajmuje mi więcej czasu niż przewidywałam. But don't worry ^^ Na pocieszenie wstawiam Halloweenowe opowiadanie. Mam nadzieję, że przypadnie wam do gustu. + Jestem podczas nadrabiania rozdziałów, wiele już przeczytałam, ale mam mało czasu na zostawienie komentarza. Jutro jednak spróbuje coś naskrobać :p Pozdrawiam :*






Halloween to magiczny czas. To jedyny dzień w roku, gdy granica pomiędzy tym co realne a tym co fikcyjne zaciera się. Niezauważalnie, lecz na tle rozlegle by wypuścić w świat wszystkie potworności wcześniej skrywane w mrokach ludzkich umysłów. Halloween, to nie tylko święto zmarłych, nie tylko czas na „cukierek albo psikus” i całonocne domówki doprawione szczyptą potworności. Nic z tych rzeczy. 
Halloween to czas strachu. Halloween to czas cierpienia. Halloween to jedyny dzień w roku, gdy możesz zasmakować prawdziwego znaczenia słowa przerażenie…

~*~

„Cmentarze to tylko miejsca.” 
Niezależnie od tego co dorośli mówią musisz pamiętać o jednym: „Oni kłamią. Zawsze kłamią”. Cmentarze to nie miejsca. To żywe istoty, które karmią się śmiercią. Gdyby było inaczej jak można wyjaśnić to, że połykają ludzkie szczątki jak dziecko czekoladki Wedla?
Tego feralnego dnia, 31 października, Jamesa Coltona nawiedziło właśnie owe wrażenie jakoby to niepozorne miejsce spoczynku powoli trawiło go. O nie, nie. Skończyło się połykanie i mozolne przeciskanie przez przełyk. W tej chwili bezbronny dwunastolatek, jakim James był, kapał się w kwaśnych sokach trawiennych bestii. 
W tej zatrważającej chwili nie zamierzał zagłębiać się w tematy ontologiczne i rozwodzić nad sensem istnienia, lecz nie mógł powstrzymać upartej myśli iż wszyscy ludzie są już martwi w dniu, w którym się narodzili. Narodziny były jedynie pierwszym krokiem w stronę śmierci. Tak pesymistyczne myśli nie były nijak pomocne w tej dramatycznej chwili, ale nie mógł powstrzymać rozszalałej fali  złowieszczych scenariuszy napływających do jego bezbronnego umysłu. 
– Jamie, Jamie mam coś dla ciebie! – przez spowitą w ciszę ciemność przedarł się przesłodzony, czarujący głos. – Pokaż się, mam dla ciebie niespodziankę. Prezent, Jamie!
Jam zacisnął z całej siły zęby i mocniej przywarł plecami do chłodnej kory drzewa, która boleśnie wżynała mu się w kręgosłup. Strach podpełzł mu do gardła gorzkim strumieniem, po policzkach ciekły gorące łzy. Łzy człowieka, którego świat legł w gruzach. Człowieka, którego najgorszy koszmar chciał obdarować prezentem równie krwawym jak jego bezlitosny uśmiech. Człowieka, który znał datę swej śmierci. 31 października 2015 roku. Ostatni dzień lata, wigilia Samhain, pierwszy i ostatni dzień maskarady…
– Jamie, Jamie! – rozległ się ponownie ten śpiewny głos. Tym razem dało się w nim wyczuć prawdziwie makabryczna nutkę. – I tak mi nie uciekniesz, Jamie. Znajdę cię. Przecież jestem twój. To ty mnie stworzyłeś. 
James zacisnął z całej siły zęby. Z oczu bezwiednie zaczęły płynąć mu gorzkie łzy, które wytyczały sobie własne szlaki na jego policzkach.
Jak on pragnął znaleźć się teraz w domu, w ciepłych, opiekuńczych ramionach matki, chciał jeszcze raz zobaczyć uśmiech ojca, gdy żartobliwie tarmosił jego włosy i wtulić się w miękką sierść Makbeta, swego owczarka kanadyjskiego. Lecz to wszystko pozostawało w sferze niedoścignionych marzeń... Wędrowało do teczki „Już nigdy tego nie zrobię”, która szła na dno oceanu, zabierając ze sobą wszystkie niezrealizowane marzenia. 
Dziś, na tym cmentarzu, kończyła się droga Jama, a zarazem urywały się wszystkie jego pragnienia. Och, pragnienia. A miał ich tak wiele. Chciał iść na Harvard, zostać pilotem wojskowym, ożenić się z rudowłosą klasową pięknością, Mary Spilsberg, mieć dwoje dzieci, dożyć późnej starości z Mary u boku i odejść we śnie. Czy to naprawdę za wiele?
Najwidoczniej. 
– Jamie, Jamie… Widzę cię! – wykrzyknął klown tuż przy jego uchu. James podskoczył jak oparzony i bez zastanowienia rzucił się biegiem przed siebie, przeciskał się pomiędzy drzewami i nagrobkami. Chłodny marmur ocierał się nieprzyjemnie o jego odkryte ramiona. Ale nie zatrzymał się. Ciężkie kroki klowna rozlegały się zastraszająco blisko niego. O Boże wszechmogący, spraw, aby to był tylko sen. Niestety, wszelkie modły Jama zostały zignorowane. Wiedział lepiej niż kiedykolwiek, że wcale nie śni. 
– Jamie, wracaj! Chce się tylko pobawić! – głos klowna zmienił się diametralnie. Nie było już w nim ni krzty życzliwości. Przepełniał go jad, który wyżerał duszę Jamesa. 
To on go stworzył. Był częścią niego. Nie mógł się go pozbyć. Kumulowany przez lata strach znalazł wreszcie ujście. Dziurę w barierze, przez którą zdołał się przeczołgać. I nikt, a tym bardziej bezbronny, młody chłopiec, nie mógł zrobić nic, aby temu przeciwdziałać.
Nagle James poślizgnął się. Serce w piersi mu zamarło. Widok zbliżającej się do niego ziemi był jak pchnięcie nożem od tyłu. Od początku tego wieczoru wiedział, że nadeszła ostateczna rozgrywka, lecz nie sądził, że skończy w taki sposób. Przez zwykłe niedopatrzenie, niefortunne potknięcie. Już niemal widział białe jak płótno, szorstkie dłonie klowna zaopatrzone w ostre pożółkłe paznokcie. Jego dotyk na swojej skórze, widok krwi wylewającej się z rozoranej skóry.
Nie, nie, nie. Nie mógł tak skończyć. Nie podda się. 
Wystawił przed siebie ręce mając nadzieję zamortyzować upadek. Niewiele, ale dało to coś. Przynajmniej nie rozłożył się jak długi pomiędzy nagrobkami… Przełknął gorzką ślinę. Nagrobki. Cmentarz… Cmentarz, który miał się wkrótce stać jego domem.
– Jesteś mój, Jamie – powiedział klown cichym, beznamiętnym głosem przywodzącym na myśl nieboszczyka w trumnie, który niespodziewanie porusza wargami wypowiadając swą pośmiertną litanię. 
Z jakiegoś irracjonalnego powodu wyobrażenie przemawiającego trupa wydawało się Jamowi bardzo zabawne. Zaśmiał się cicho, histerycznie i zaraz umilkł. Dźwięk ów przypominał do złudzenia tarcie paznokciami po szkle. Szybko otrząsnął się z natrętnych myśli i zaczął zbierać z ziemi. 
Nie musiał spoglądać w tył, aby wiedzieć, że klown jest coraz bliżej z każdą, zmitrężoną przez Jamesa, sekundą.
Wreszcie pozbierał się z ziemi. Wziął krótki, urywany oddech i ruszył biegiem przed siebie. Jedyny cel jaki mu teraz przyświecał to schwytanie jeszcze kilku cennych chwil życia. Nie ważne jakim koszmarem miałby one być. Pragnął oddychać. Jeszcze pięć minut.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Liczył kroki. Nie wiedział nawet do kogo należą. Do niego czy do potwora Halloweenowej nocy. 
Kiedyś, niejaki doktor Marchard, jego psychoterapeuta, powiedział mu, że liczenie swoich kroków pomaga ukoić nerwy i odzyskać klarowność myślenia. Jam jednakowoż przypuszczał iż mężczyzna nigdy nie musiał w ciemną noc, gdy na niebie wisiał wątły rogalik księżycowy, uciekać przed swym największym lękiem. Dorośli zawsze udają, że coś wiedzą, a prawda jest taka, że nie mają o niczym pojęcia. Nie wiedzą co przeżywa dziecko siedzące samotnie w ciemnym pokoju zakryte kołdrą po samą głowę. Oni też kiedyś byli dziećmi, ale zdążyli zapomnieć. Za bardzo wczuli się w role odpowiedzialnych opiekunów, na których barkach spoczywa wychowanie potomstwa. 
– Jamie, Jamie. Już prawie cię mam! – z głębi wspomnień wynurzył go ten ohydny szczebiot. 
James popełnił najgorszy błąd jakiego mógł się dopuścić w tej straszliwej chwili. Obejrzał się przez ramię. Zęby klowna, przypominające do złudzenia szczeki rekina, śmignęły zaraz przy policzku chłopca wyduszając powietrze z jego płuc. Zamiast krzyku z gardła wypłynęło jedynie westchnienie. Nie miał już siły na rozpacz, nie potrafił już dalej uciekać. Uderzył goleniom w nagrobek, ponownie się potknął i rozłożył jak długi na ziemi. Nadzieja uleciała z niego niby powietrze z przekutego balona. Oczami wyobraźni widział makabrycznego klowna, swój największy strach. Wszystko czego kiedykolwiek się bał. Istota obrazująca całe zło jakie skrywa wszechświat nachylała się nad leżącym bezbronnie na ziemi Jamem. Jego ostre, zakrzywione szpony rozorały plecy chłopca. Jam poczuł ciepłą ciecz zalewającą jego skórę i skapującą na ziemię cmentarza.
O tak… James powoli oddawał się we władanie tego miejsca. Z każdą mijającą sekundą zbliżał się do granicy, którą musiał przekroczyć, aby wrócić do miejsca, które dało mu początek. W końcu każdy do niego wraca. Każdy kto się rodzi w końcu wraca do punktu wyjścia, w momencie swojej śmierci. James z zaskoczeniem stwierdził, że jego serce wróciło do normalnego tempa. W piersi narastał mu spokój jakiego nie czuł jeszcze nigdy. Spokój tak dominujący, że niemal mógł zapomnieć o klownie, który z szaleńczym śmiechem tryumfu szarpał mu skórę na plecach. Ale… „niemal”. Pozostawało jeszcze coś co powinien zrobić zanim w pełni postanowi ponieść się tej fali ponętnego spokoju.
Nie mógł pozwolić wygrać tej marze. Nie wiedział skąd wie… Dzieci czasami po prostu wiedzą takie rzeczy. Jeśli pozwoli klownowi, aby rozszarpał na strzępy jego ciało, aby rozsmarował sobie jego krew na twarzy wokół ust zamiast farby…pozwoli mu wygrać. A tego James nie chciał. Musiał coś zrobić… Cokolwiek, aby pokazać monstrum, że się nie poddał, że ma w sobie jeszcze wystarczające pokłady energii, aby sprzeciwić się ucieleśnieniu zła stającemu przed nim i rzucającemu wyzwania.
Jam ostatkiem sił wyciągnął rękę przed siebie. Wbił palce w ziemię z całej siły. Poczuł jak paznokcie mu się łamią, ale nic sobie z tego nie zrobił. Teraz przyświecał mu jedynie jeden cel. Niezbyt dokładnie sprecyzowany, ale jednocześnie jasny niczym latarnia morska świecąca dla okrętu w burzową i ciemną noc.
– Już mnie chcesz opuścić? – przez ciało chłopaka przetoczył się dreszcz obrzydzenia, gdy z ust klowna wypłynęły owe słowa. Ich brzmienie do złudzenia kojarzyło się z krwawym śluzem skapujące na ciała ofiar straszliwej istoty. Nie sposób wytłumaczyć, czym tak naprawdę było. Nie przypominało żadnego wydawanego przez istotę ludzką odgłosu.
Nagle Jam poczuł coś pod palcami. Coś ostrego i ziemnego. Wytrzeszczył oczy, a na jego usta wpłynął szaleńczy uśmiech i… zaczął się śmiać. Nie mógł się opanować. Po prostu otworzył usta i ryknął niepowstrzymanym śmiechem. 
 – Co cię tak bawi, smarkaczu? – wysyczał potwór wciskając pazury głębiej w skórę na plecach Jama. Ból był ohydny, przejmujący i sprawiał, że chłopiec powoli tracił świadomość i zdolność logicznego myślenia, ale nadal się śmiał i nie przestawał. Nawet, gdy krew chlusnęła mu z ust niekontrolowanym strumieniem. Czuł mrowienie na skórze mające źródło w ranię na plecach, w której makabryczny klown wciąż trzymał swe pazury. 
James nagle poczuł się niezwykle… Wyzwolony od bólu, napełniony nową siłą, która niemal go uskrzydlała. Pozbawiony zdolności odczuwania bólu zaczął powoli się podnosić. Zdezorientowane monstrum odsunęło się od niego. Jego szpony wyskoczyły z ciała chłopca z odgłosem podobnym do korka wyskakującego z szampana. Istota nie miała pojęcia jak to możliwe, że mały, dwunastoletni chłopiec, cały skąpany we własnej krwi, który teoretycznie powinien już być martwy wstał jak gdyby nikt nic nie wydając nawet jednego dźwięku będącego potwierdzeniem przeżywanego przez niego cierpienia.
Jam przykurczył ramiona. Po jego plecach płynęły stróżki karmazynowej posoki skapujące na ziemię i tworzące na niej kałużę, w której odbijał się upiorny blask księżyca. On jednak nic już nie czuł. Było mu wszystko jedno. 
Wolno, potęgując napięcie, obrócił się. Stanął twarzą w twarz ze swym najgorszym koszmarem, a na jego ustach widniał szeroki uśmiech. Uśmiech tak potworny, że sam król koszmarów odstąpił o krok w tył zdjęty przerażeniem.
James zachichotał niczym szaleniec zapakowany w kaftan bezpieczeństwa, który chwilę wcześniej wymordował całą swoją rodzinę. W dłoni coś ściskał. Niewielki, lśniący przedmiot. 
W momencie, gdy klown uświadomił sobie co to jest wytrzeszczył oczy i rzucił się w stronę chłopca. Jam był jednak szybszy. Z prędkością przekraczającą ludzkie wyobrażenia przytknął ostre narzędzie do szyi, wykonując szybkie, precyzyjne nacięcie. Z rany zwolna zaczęła sączyć się krew. Nie była jednak śmiertelna. Monstrum niejako zdawało sobie sprawę, że ofiara się z nim bawi. 
– Nie rób tego, mały. Przecież chcesz żyć – głos klowna na powrót stał się do bólu słodki i wyrozumiały. 
– I tak byś mnie zabił – te słowa ledwie przecisnęły się przez wyschnięte gardło Jama. – Jestem już martwy. I ty razem ze mną. W końcu jesteśmy złączani, jesteś mną.– wyszeptał po czym nie wąchając się już dłuższej wbił ostrze w swoją szyję. Nagle zmarł z ostrym narzędziem przekłuwającym jego cienką skórę.
Jego oczy rozszerzyły się jak u narkomana. Opuścił rękę z kawałkiem żelastwa, które całe pokryte skorupami krwi upadło w sam środek karmazynowej kałuży.
Jam patrzył. Tylko patrzył. 
Z gardła klowna wypłynął krzyk, cierpiętniczy, pełen żałości przemieszanej z wściekłością. 
Działo się z nim coś złego. Jego skóra zaczęła topnieć. Dosłownie, ten, potwór, senna mara halloweenowej nocy, istota niosąca jedynie cierpienie i przerażenie, rozpływała się niczym lód wystawiony na intensywne działanie słońca. Z jego kości powoli spływała skóra, ubrania zmatowiały, stwardniały i odpadły do złudzenia przypominając przy tym starą skórę zrzucaną przez węża. Groteskowy uśmiech zmienił się w bezkształtną plamę czerwieni, sztuczny nos odpadł i potoczył się w stronę Jamesa, zatrzymując się tuż przy jego bucie. Z klowna pozostały już prawie wyłącznie same kości. Skóra spłynęła na ziemię tworząc żrącą sadzawkę bulgoczącej substancji o konsystencji budyniu. To co pozostało z przerażającej istoty nadal otwierało szeroko szczęki zaopatrzone w zestaw ostrych kłów, lecz nie wydobywał się już z nich krzyk.
A potem w jednej chwili kości rozpadły się w proch, który wiatr poniósł w górę, w stronę księżyca, którego wygląd kojarzył się z rozszerzonymi w bezlitosnym uśmiechu ustami klowna.
James zachwiał się. Upadł wycieńczony pomiędzy nagrobkami.
A potem się śmiał. Tylko śmiał...

wtorek, 22 września 2015

Prolog: Jezioro Dusz


Trzysta tysięcy kilometrów, 
które promień światła przebiega w ciągu sekundy, 
to tempo istnie ślimacze w porównaniu z prędkością, 
z jaką czas teraźniejszy zamienia się w przeszły.
 Jean Giena 

Rok 1956

Stanęła na brzegu. Łagodne fale obmywały jej małe stópki kojącym chłodem. W twarzy odbijały jej się ostatnie promienie zachodzącego słońca tworzące na horyzoncie czerwoną łunę, wyglądającą jakby ktoś chlusnął na niebo krwią. Cienie rzucane przez drzewa, otaczające jezioro, wydłużyły się i zaczynały stwarzać nader upiorne wrażenie. 
Mroczni rycerze pilnujący wód Ametystowego Jeziora. 
Lorę przerażali obrońcy, gdyż nigdy nie była pewna czy bronią jeziora przed ludźmi czy ludzi przed jeziorem. Czasami wyobrażała sobie jak późną nocą, gdy na granatowym niebie wisi sierpowaty księżyc, drzewa chylą się ku wodzie Ametystowego Jeziora,  a ono szepcze im swe sekrety. I wie, że nigdy nie zostaną one zdradzone, bo wraz z nadejściem dnia rycerze staną się na powrót zwykłymi drzewami jakich wokół na pęczki. 
Poczuła jak ktoś staje za jej plecami, a potem ciepła, koścista i pomarszczona ze starości dłoń, spoczęła na jej barku. Lora drgnęła jak wyrwana z transu. 
– Co się stało, dziadku? – spytała ostrożnym tonem, gdyż wyczuła w nim jakieś nieokreślone napięcie. Powietrze wokół zgęstniało, jakby nagle świat otulił płaszcz niewidzialnej, duszącej mgły. Umysł dziewięcioletniej dziewczynki zaczął płatać jej figla. Nagle zdawało jej się iż widzi na drugim krańcu jeziora coś wynurzającego się z wody. Coś przybierającego bardzo ludzki kształt. Istota była skryta w cieniu i Lora nie była w stanie stwierdzić jak dokładnie wygląda. Dostrzegała jedynie mglisty cień sylwetki, który jednak zaraz rozpłynął się na jej oczach zanikając przepędzany wiatrem. Lora zamrugała i przetarła z niedowierzaniem oczy. 
– Widziałaś go, prawda? – usłyszała poważny i nierzeczywiście spokojny głos dziadka. 
Ciężar w jej piersi przybrał na sile, a w gardle zaschło. Czyżby dziadek mówił o tej istocie z jeziora? Nie, niemożliwe. To tylko jej wybujała fantazja. Wpływ tego mistycznego miejsca owianego mgiełką tajemnicy. 
Czasami tak bywa, że takie miejsca mają dziwny wpływ na człowieka. Niekiedy nawet dorośli, dojrzali ludzie zapuszczający się w te strony odczuwają ciężar panującej tym miejscu dziwnej, swoistej atmosfery i zaczynają zauważać rzeczy, które w rzeczywistości nie istnieją. To obłe, zbliżone do ludzkich, kształty wychylające się zza drzewa, które znikają wraz z mrugnięciem oka, to osobliwy cień, rzucany jakby przez niewidzialną ścianę podążający za tobą z każdym krokiem, jednak, gdy na niego spojrzysz, aby przekonać się, że nie wariujesz rozmywa się i rozwiewa z wiatrem, jakby nigdy go tam nie było. 
Jest wiele miejsc, które przez swe odseparowanie od ludzkiej bytności zdziczały i zaczęły być uważane za nawiedzone. W rzeczywistości owe "nawiedzenie" było w ludzkim słowniku zmiennikiem zobrazowanego strachu. Nie ma człowieka, który stojąc pośród leśnego gąszczu, za jedynego towarzysza mając zgorzkniałego ze starości puchacza chwiejącego się na gałęzi, nie poczuł by choć delikatnego ukłucia strachu. To wystarczy, by niczym maleńka zapałka opadająca na benzynę uruchomić tryby maszynerii strachu zaszczepionej głęboko w naszej jaźni. Można powiedzieć, że to mechanizm obronny natury przed człowiekiem. Ostatnia deska ratunku drzew przed drwalami; jezior przed pompami; świata przed agonią...
– Nie musisz się obawiać, Loretto – przez kłębowisko myśli przedarł się głos dziadka. Lora spostrzegła, że kuca teraz u jej boku z dłońmi wspartymi na kolanach i bezdennym wzrokiem wpatruje się w krwisty horyzont.
– Oni nie chcą, abyś się ich bała. Pragną zrozumienia. A nikt ich nie rozumie…

Rok 1996

Gwiazdy rozsiane na niebie, niczym mistyczne łzy księżyca, strzępiły ciemność. Srebrzyste światło odbijało się od gładkiej, spokojnej tafli jeziora i mieniło się jakby woda była wysadzana diamentami. Las, który otaczał ciasnym kokonem wody jeziora milczał posępnie wyczekując poranka. Poranka, który miał nie nadejść.,
Tak jak przed wieloma laty stanęła na piaszczystej plaży Ametystowego Jeziora. Z zamkniętymi oczami i rozłożonymi rękami pozwalała by woda delikatnie i czule jak ręce kochanka ,pieściła jej stopy. Już nie czuła tego samego strachu i niepewności co kiedyś. Widząc statecznych, wolnych i jednocześnie zamkniętych, strażników przyległych do lśniącej wody, widziała wyłącznie swoje odbicie. Dziadek pouczał ją, aby nie bała się ich. Oni nie chcieli cię skrzywdzić, wyłącznie pragnęli by ktoś ich wysłuchał i pojął ich męki. Cierpienia, którym nigdy nie będzie końca. Owinięcie go wokół kokonu nieprzeniknionej mgły nie zmieni faktu jego istnienia.
Lora nie lubiła cierpienia. Cierpienie przypominało jej jak bardzo starała się stworzyć życie jakiego zawsze pragnęła, a jak bardzo różniło się od niego to jakie prowadziła. Świat przed nią, jego niezmienność i wciąż odtwarzanie w umyśle tych samych jego urywków sprawiało, że stawała się pusta i pozbawiona woli życia. Trwała w tej batalii tylko dla niewielkiej garstki ludzi, których darzyła, prawdziwą, szczerą miłością. Lecz w niedalekiej przyszłości miał nadejść kres jej potyczki. 
Czuła wypełniające jej pierś przyjemne, acz nieco drażliwe ciepło. Nie jak dotyk wełnianego swetra na skórze w chłodny zimowy poranek, ale też nie jak wsadzanie rąk do wrzącej wody. To było coś… pomiędzy. 
Mówią, że gdy nadchodzi dzień przeznaczenia wypełnia cię spokój, i choć nie wyzbywasz się wszystkich wątpliwości, to dziwne uczucie, którego nie możesz się pozbyć towarzyszy ci aż do ostatniej sekundy. Poniekąd to prawda, lecz nie pełna. To nie ułamek wątpliwości, zbyt łagodne określenie na targające człowiekiem obawy, strachy, demony. 
Lora była rozstrojona niczym gitara na garażowej wyprzedaży u Newtona. Ponieważ nadchodził koniec nie mogła powstrzymać strumienia myśli przepływających przez nią jak ładunek 500 volt. Ani spekulacji „co by było gdyby?”. 
Miała nawet skromną listę (nie zawierającą nawet połowy sytuacji, w których postąpiłaby inaczej).
1. Przeprosić Gigi za oderwanie zębami głowy jej lalce.
2. Nie umawiać się na randkę z Cody’em Spellmanem.
3. Iść na bal maturalny.
4. Powiedzieć Teddy Worth, że ma ładną sukienkę zamiast oblewać ją ponczem.
5. Iść na studia medyczne.
6. Nigdy nie wracać nad Jezioro Dusz...
Mogłaby tak w nieskończoność, wypełniając nawet luki pomiędzy powyższymi. Ale na cóż by się to zdało? Nie da się cofnąć czasu. Nie można jeszcze raz przeżyć życia. Nie można już naprawić błędów. Tak, nigdy nie można naprawić błędów. Tak skonstruowano mechanizm wszechświata, że nawet gdyby można było cofnąć się w czasie potknięć nigdy nie naprawisz. Tak wygląda prawdziwe życie. Na godzeniu się z losem, jaki paskudny by on nie był.
Zacisnęła skostniałe z zimna dłonie na połach materiału siwego kardiganu. Serce dygotało w jej klatce piersiowej rozpaczliwie błagając o pozwolenie na ucieczkę. 
„Już niedługo”, uspokajała je. 
Wiele by w tej chwili dała za choć jedno słowo otuchy, lecz nie mogła na to liczyć. Znalazła się niezwykle daleko od ludzi, którzy mogliby ją pocieszać i uspokajać miłymi półsłówkami. Została pozostawiana sama sobie. Samotna, otulona wodami jeziora, które zniszczyło jej życie. Lecz w pewien sposób, może i nadało mu sens.
Między drzewami pomknęły smugi wiatru. Gałęzie buntowniczo jęknęły, a liście zaszeleściły do animuszu. Przyroda tak rzadko opowiadała się za ludzkością. Lecz były wyjątki. Wyjątki takie ja Lora. 
– Witaj.
Ani drgnęła. Wciąż stała ze stopami po kostki w wodzie zwrócona ku bezkresowi leśnemu, lecz oczy otworzyła szeroko. Wyglądała jak osoba chora na Basedowa. W życiu chyba serce nie waliło jej tak mocno. Miała wrażenie iż mogłaby jego energią napędzić całą ziemię. 
Nie musisz się obawiać, Loretto.
I choć cała aż drżała od powstrzymywania pragnienia rzucenia okiem przez ramię trwała w miejscu kompletnie bezsilna i bezwolna. Sparaliżowana myślą o nieuniknionym. 
Zabij mnie. Zabij mnie, lecz nigdy w życiu nie pozbawisz mnie życia, posyłała tę myśl w stronę osobnika wystające za nią, jakby rzucała shurikenem. 
Nie odwróciła się nawet, gdy jego oddech omiótł jej nagą szyje. Róże i krew. Piękno i śmierć. Drżała nieskrępowanie powoli poddając się uczuciu błogiego spokoju, zerkając na majaczące w oddali podwoje upragnionej idylli. Umrze, i co z tego? W końcu każdy z nas jest martwy od dnia narodzin. 
Westchnęła cicho i pozwoliła łzą pociec po policzkach. Łzą tak bezsensownych jak te zabawnie rozsiane po niebie gwiazdy układające się w pas Oriona, mały wóz i wielki wóz. Płakała nie ze smutku, płakała, bo nie potrafiła inaczej wyrazić swych zawiłych uczuć. Ulgi, szczęścia, złości, wściekłości… Jakby wyjątkowo złośliwy złodziej skradł wszystkie emocje, wrzucił je do worka, a potem schował w głębi Lory. 
Gdy pasmo światła jednej z gwiazd padło na jej zroszone łzami policzki, palce mężczyzny musnęły jej gorącą twarz, ścierając je. 
– Kochana – szepnął złowieszczo, prawie jak morderca do swojej ofiary.
I wtedy się nie odwróciła. Stała jak wryta niczym jeden z drewnianych strażników.
Z niejaką trwogą uświadomiła sobie, że wiatr przestał dąć. Wszechświat wstrzymywał oddech przypatrując się rozwojowi wypadków. Istniały tylko dwie możliwości. I tylko jedna właściwa. 
– Wiem czemu mnie prosiłaś o przybycie – oświadczył ostrym głosem, który wbił się w jej duszę niczym sztylet. – Nie podoba mi się to, Loretto. 
– Mnie też, lecz to jedyne wyjście. Cały świat chyli się ku upadkowi, a nasze role zanikają. Nikt już nie pamięta kim naprawdę jesteśmy i jakich wartości broniliśmy. To musi się zmienić. Zanim nadejdzie najgorsze – jej głos załamał się na ostatnim słowie zdradzając jej wielkie przerażenie. 
Nastał moment milczenia podczas, którego zapadła decyzja. Nikt nie powiedział tego na głos, lecz Lora usłyszała jak w jej umyśle zamykają się nieodwracalnie pewne drzwi.
Zróbmy to. Zrób to w tej chwili, błagała. 
– To bardzo ekstremistyczna metoda działania, nie uważasz? – mruknął krzyżując ręce na piersi. Próbował stawiać opór, lecz niestety – sprawa była przegrana zanim jeszcze wypowiedział pierwsze słowo. Znał swą decyzję, swą lojalność wobec świata i ludzi, których kochał. Nie mógł nikogo narażać na niebezpieczeństwo. A aby tego dokonać istniała tylko jedno wyjście. Jedna droga. 
– Robię to co uważam za słuszne. Kiedyś powierzono mi zadanie. I choć większość z nas zapomniała o nim, ja jedna pamiętam. Muszę doprowadzić to do końca. 
– Rozumiem cię, ale wiedz, że tego nie popieram. Wycierpiałaś już dość i...
– To niczego nie zmienia. Każdy z nas cierpiał, niektórzy wciąż tkwią w głębokich studniach swych mąk. I tak będzie. To jest część naszego życia, naszego przeznaczenia. Nie zmienisz tego, więc zamilcz i po prostu zrób to. Muszę mieć pewność, że… wszystko potoczy się tak jak powinno. 
Zrozumiał. Choć sam był niebywale tym faktem zaskoczony zrozumiał. Patrzył na czarne, bujne włosy Lory i żałował, że wiele lat temu nie postąpił inaczej. Smutne, że życie czasami się kończy zanim naprawdę się zacznie. Umrzeć można na wiele sposobów. Słowo śmierć ma naprawdę szeroką gamę definicji, jest inaczej pojmowane przez różne osoby. Można żyć będąc martwym. Można oddychać bez duszy. Bez serca. Bez miłości i strachu. Można być, ale nie żyć. Można żyć, a nie być. 
– Bądź ostrożna, Loretto – szepnął z ustami przy jej uchu.
– Zawsze jestem.
Uśmiechnęła się szeroko na powrót zamykając oczy i rozkładając ramiona, jakby gotowała się do długiego lotu. 
„Anioł” przemknęło mu przez myśl „Prawdziwe anioły są zwyczajne. Prawdziwe anioły łatwo przeoczyć”.
Dłużej nie myśląc wyciągnął zza pasa miecz, który roziskrzył się niby jedna z tych gwiazd łypiących na parę kochanków nad Ametystowym Jeziorem. Strażnicy pilnie przyglądali się poczynaniom mężczyzny dzierżącego w swych smukłych dłoniach oręż. 
To takie proste, pomyślał chwilę przed tym zanim przeszył roziskrzonym, gwieździstym ostrzem pierś ukochanej.
Lora wciąż się uśmiechała, gdy wyszarpywał jej miecz z piersi. Gdy runęła w dół, martwa, zupełnie pozbawiona esencji życia, zabita ostrzem miecza należącym do swej jedynej prawdziwej miłości.
Ostrzem, które zaciskał wciąż w dłoniach, z żalem żegnając w myślach Ametystowe Jezioro, będące genezą całego zła i całego dobra jego życia. 
Ostrzem, które wyrzucił w górę jakby to było piórko i pozwolił mu zderzyć się z diamentową taflą. 
Ostrzem nie zbroczonym nawet kroplą krwi.
Drzewa zapłakały rozpaczliwie, gdy mężczyzna niby cień, zrównał się z leśnymi ostępami. A wszystkie gwiazdy na niebie zgasły zwiastując nadejście nowej ery. 

~~*~~

Takim oto prologiem chciałabym serdecznie was powitać, tych, którzy odważyli się przeczytać mój skromny prolog. Na początek zwierzę się wam z jednej rzeczy: to nie jest moje pierwsze podejście do blogowania. Ostatnie skończyło się brakiem weny i porzuceniem bloga - czyli kompletnym fiaskiem. Mam jednak nadzieję, że tym razem tak szybko się nie poddam. :) 
Bardzo długo wahałam się co do rozpoczęcia nowego opowiadania, a jeszcze dłużej przed opublikowaniem prologu. I wciąż nie jestem go w stu procentach pewna, ale zapewne nigdy tak nie będzie. Wiec publikuję je zanim przy próbie naprawienia zniszczę. xD
Informacje bardziej organizacyjne: 
1. Jakiekolwiek zaproszenia na wasze blogi proszę uprzejmie zostawiać w zakładce Chaos (z miłą chęcią zajrzę).
2. Zapraszam do Historii, gdzie kryje się mała zapowiedź, której rozwinięcie zacznę już od pierwszego rozdziału.
3. Rozdziały prawdopodobnie będę dodawać raz w miesiącu
4. Proszę o szczere komentarze. Zależy mi zarówno na dobrych słowach jak i na uzasadnionej krytyce. 

Dzięki wszystkim i pozdrawiam, 
Alessa :*